Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk
Church Street, Cromer
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Church Street
Cromer jest niewielkim miastem portowym, zamieszkiwanym przez zaledwie kilka tysięcy mieszkańców, zarówno mugolskich, jak i magicznych. Church Street jest zaś jedną z jego głównych ulic: dość wąską i wiecznie zatłoczoną, zwłaszcza w sezonie letnim, gdy do miasteczka zjeżdżają się nieliczni turyści. Swoją nazwę ulica zawdzięcza znajdującemu się przy niej kościołowi pod wezwaniem świętego Piotra i Pawła, otoczonego przez niewielki, lecz wiekowy cmentarz. Wieża tego zabytkowego budynku jest najwyższą budowlą w mieście i widać ją już z oddali.
Świat mugolski miesza się tu z magicznym. Niektóre sklepy oraz kamienice ukryte są przed wzrokiem tych, którzy nie władają czarami. Na tyłach kościoła znajduje się nawet niewidoczne dla mugoli pomieszczenie: można do niego wejść, przechodząc przez cmentarz. Zostało ono wykupione lata temu przez czarodzieja imieniem Joseph. Mężczyzna w jego wnętrzu urządził niewielką, prywatną bibliotekę, z której mogą korzystać wszyscy czarodzieje i czarownice z okolicy. Jest to wiedza dość powszechna dla mieszkańców Cromer, jednak rzadko kiedy jest przekazywana magicznym z innych miejscowości.
Świat mugolski miesza się tu z magicznym. Niektóre sklepy oraz kamienice ukryte są przed wzrokiem tych, którzy nie władają czarami. Na tyłach kościoła znajduje się nawet niewidoczne dla mugoli pomieszczenie: można do niego wejść, przechodząc przez cmentarz. Zostało ono wykupione lata temu przez czarodzieja imieniem Joseph. Mężczyzna w jego wnętrzu urządził niewielką, prywatną bibliotekę, z której mogą korzystać wszyscy czarodzieje i czarownice z okolicy. Jest to wiedza dość powszechna dla mieszkańców Cromer, jednak rzadko kiedy jest przekazywana magicznym z innych miejscowości.
Właściwie przecież przed chwilą próbowała ten czar rzucić, choć z bardzo marnym skutkiem. Chyba po prostu nie miała talentu do klątw. Albo po prostu nigdy się w tym względzie nie specjalizowała. Gwen dobrze wiedziała, że ma dość dużą wiedzę ogólną, jednak jej specjalizacją dalej pozostawała sztuka. Sztuka, która mimo trwającej wojny, wciąż jej się przydawała.
Szkoda tylko, że nie wszystkim bliskim mogła w ten sposób pomóc. Gdy w jej myślach pojawiło się wspomnienie Bertiego Botta, spróbowała jak najszybciej je od siebie odsunąć. Jeszcze się tu rozpłacze, a potem rozpłacze się Steffen i… i właściwie tyle będzie z rozszyfrowaniem informacji skrytych w obrazach oraz pomocy innym.
Słysząc słów Steffena na temat klątw zmarszczyła brwi. To naprawdę nie brzmiało jak coś, kto cokolwiek powinien robić. Zgadzała się jednak z chłopakiem co to tego, że w tej chwili nie było co oceniać człowieka, który ich używał. Przyświecający mu cel był na pewno dobry, poza tym nie wiedzieli, w jakich okolicznościach klątwa została rzucona. Niemniej, tak samo szybko, jak Gwen przyszedł pomysł na dobre wykorzystanie tych czarów, tak szybko z jej głowy wyparował. Cattermole miał racje.
– Czemu to muszą być ludzkie szczątki? – spytała ściszonym głosem. – Zwierzęce nie wystarczą? Ja… rozumiem. Steffen. A ta runa tutaj? O zobacz? Co oznacza?
Z drugiej strony czy czasy wojenne nie powinny pozwalać czasem na nieczyste zagrywki? A martwym było chyba wszystko jedno, do czego wykorzystaliby ich kości… Niemniej, dopóki to nie było absolutnie konieczne i dopóki mogli sięgać po lepsze metody po prostu lepiej było się ich trzymać.
Gospodyni faktycznie psioczyła na ich oboje, jednak przynajmniej na razie współpracowała. Gwen jednak czuła, że musieli sprawę załatwić jak najprędzej, jeśli nie chcieli być z tego domu wyproszeni. Miała jednak nadzieję, że teraz odczytanie kluczowej informacji pójdzie im w miarę możliwości szybko.
– Jasne, już ci pokazuje, zróbmy to tak… – mówiła, gdy wkładali przedmiot do wanny, a następnie odkręcili kran, pozwalając wodzie zrobić swoje.
Spoiwa puściły szybko, tak jak malarka się spodziewała. Steffen miał jednak rację. Choć Gwen się nie myliła to zapis nie przypominał raczej kolejnych run. Być może malarka znała ich jedynie podstawy, ale to wystarczało, aby znać ich kształty. Nie sądziła, aby szyfr był szczególnie trudny. Nie zmieniało to faktu, że należało go złamać, jeśli chcieli przekazać Zakonowi pełną informację.
Zakręciła więc wodę, nie przejmując się tym, że trochę się zmoczy i pochyliła się, aby spróbować rozszyfrować informacje. Marszcząc brwi, starała się skupić na znakach, które w pierwszym momencie wyglądały jak pozbawiona znaczeń plama, mając nadzieję, że lada moment pojedyncze znaki zaczną układać się niczym słowa, przekazując adekwatną informację.
| numerologia I
Szkoda tylko, że nie wszystkim bliskim mogła w ten sposób pomóc. Gdy w jej myślach pojawiło się wspomnienie Bertiego Botta, spróbowała jak najszybciej je od siebie odsunąć. Jeszcze się tu rozpłacze, a potem rozpłacze się Steffen i… i właściwie tyle będzie z rozszyfrowaniem informacji skrytych w obrazach oraz pomocy innym.
Słysząc słów Steffena na temat klątw zmarszczyła brwi. To naprawdę nie brzmiało jak coś, kto cokolwiek powinien robić. Zgadzała się jednak z chłopakiem co to tego, że w tej chwili nie było co oceniać człowieka, który ich używał. Przyświecający mu cel był na pewno dobry, poza tym nie wiedzieli, w jakich okolicznościach klątwa została rzucona. Niemniej, tak samo szybko, jak Gwen przyszedł pomysł na dobre wykorzystanie tych czarów, tak szybko z jej głowy wyparował. Cattermole miał racje.
– Czemu to muszą być ludzkie szczątki? – spytała ściszonym głosem. – Zwierzęce nie wystarczą? Ja… rozumiem. Steffen. A ta runa tutaj? O zobacz? Co oznacza?
Z drugiej strony czy czasy wojenne nie powinny pozwalać czasem na nieczyste zagrywki? A martwym było chyba wszystko jedno, do czego wykorzystaliby ich kości… Niemniej, dopóki to nie było absolutnie konieczne i dopóki mogli sięgać po lepsze metody po prostu lepiej było się ich trzymać.
Gospodyni faktycznie psioczyła na ich oboje, jednak przynajmniej na razie współpracowała. Gwen jednak czuła, że musieli sprawę załatwić jak najprędzej, jeśli nie chcieli być z tego domu wyproszeni. Miała jednak nadzieję, że teraz odczytanie kluczowej informacji pójdzie im w miarę możliwości szybko.
– Jasne, już ci pokazuje, zróbmy to tak… – mówiła, gdy wkładali przedmiot do wanny, a następnie odkręcili kran, pozwalając wodzie zrobić swoje.
Spoiwa puściły szybko, tak jak malarka się spodziewała. Steffen miał jednak rację. Choć Gwen się nie myliła to zapis nie przypominał raczej kolejnych run. Być może malarka znała ich jedynie podstawy, ale to wystarczało, aby znać ich kształty. Nie sądziła, aby szyfr był szczególnie trudny. Nie zmieniało to faktu, że należało go złamać, jeśli chcieli przekazać Zakonowi pełną informację.
Zakręciła więc wodę, nie przejmując się tym, że trochę się zmoczy i pochyliła się, aby spróbować rozszyfrować informacje. Marszcząc brwi, starała się skupić na znakach, które w pierwszym momencie wyglądały jak pozbawiona znaczeń plama, mając nadzieję, że lada moment pojedyncze znaki zaczną układać się niczym słowa, przekazując adekwatną informację.
| numerologia I
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
The member 'Gwendolyn Grey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 8
'k100' : 8
Gwen zadawała dobre pytania - gdyby można było nakładać zabezpieczenia za pomocą zwierzęcych szczątków, to pewnie i Steff nie miałby oporów. Chyba, że chodziłoby o szczury. Ale...
-...na tym polega podstawowa różnica między klątwą, ochroną, a pułapką. - uśmiechnął się blado. -Efekty klątw, nawet jeśli wydają się proste, zawsze mają u podstawy pewną... torturę. Nadmierne zabezpieczenie. Dlatego ta energia jest złą energią, dlatego potrzebuje też pojemnej podstawy żeby się zakorzenić. Dlatego klątwy potrafią być potężniejsze od pułapek, to znaczy do tych najpotężniejszych pułapek potrzeba często mistrzowskich zdolności magicznych. A. w klątwach magia jest wspierana, no... tymi zakazanymi ingrediencjami. I zakazaną naturą samej magii. - wyjaśnił, mając nadzieję, że nie nazbyt chaotycznie. Głównie chodziło mu o to, że średnio uzdolniony zaklinacz jest w stanie wywołać nawet groźniejszy efekt niż pułapka nakładana przez mistrza. Sam w końcu przez lata doskonalił nakładanie pułapki Duna, a niektóre proste klątwy bywały równie dokuczliwe (choć żadna nie podduszała przeciwnika w piasku, na szczęście).
Wspólne odkrywanie wnętrza ramy obrazu odciągnęło jego myśli od posępnych klątw - zwłaszcza, że ukazany im finalnie szyfr wcale nie był runami. Oboje, znając podstawy numerologii, postarali się go odczytać - i przy pierwszej próbie polegli. Steff zmarszczył bezradnie brwi, a po minie Gwen poznał, że i ona nie ma pojęcia, co mogą oznaczać te symbole. Wydawały się odrobinę podobne do run, ale na pewno nimi nie były.
-Nie wiem, to chyba jakieś obliczenia, ale... trochę jak jego autorski szyfr? Może magia nam podpowie? Specialis Revelio! - szepnął, celując różdżką w ramę. Powietrze zadrgało, ale magia nic nie wykazała. Najwyraźniej szyfr był po prostu szyfrem i nie miał nic wspólnego z magicznymi zabezpieczeniami. Te Steffen już w końcu zdjął.
Westchnął ciężko i jeszcze raz nachylił się nad obrazem, tym bardziej skupiając się jeszcze bardziej. Zmrużył oczy, poruszył bezgłośnie wargami i...
-Chwila, coś rozumiem! Te symbole... odpowiadają chyba koordynatom geograficznym! Jak numery, które wskazują lokalizację! Te dodatkowe symbole... nie wiem, co one oznaczają, ale numerolog z Zakonu mógłby nam pomóc. Znam dwójkę ze spotkań i wspólnych badań, skontaktuję się z nimi. - zaoferował, mając na myśli pana Asbjorna i lorda Ulyssessa.
-Zajmijmy się tym szyfrem w bezpiecznym miejscu, stąd lepiej się chyba zwijać. Nie nadużywajmy cierpliwości tej pani. - szepnął do Gwen, nerwowo zerkając na wyjście z łazienki. -Znaleźliśmy szyfr, zdjęliśmy zabezpieczenie, mamy obraz - to tyle mieliśmy załatwić w tym miejscu? - upewnił się jeszcze.
rzuty, numerologia 48 (odczytuję połowicznie)
-...na tym polega podstawowa różnica między klątwą, ochroną, a pułapką. - uśmiechnął się blado. -Efekty klątw, nawet jeśli wydają się proste, zawsze mają u podstawy pewną... torturę. Nadmierne zabezpieczenie. Dlatego ta energia jest złą energią, dlatego potrzebuje też pojemnej podstawy żeby się zakorzenić. Dlatego klątwy potrafią być potężniejsze od pułapek, to znaczy do tych najpotężniejszych pułapek potrzeba często mistrzowskich zdolności magicznych. A. w klątwach magia jest wspierana, no... tymi zakazanymi ingrediencjami. I zakazaną naturą samej magii. - wyjaśnił, mając nadzieję, że nie nazbyt chaotycznie. Głównie chodziło mu o to, że średnio uzdolniony zaklinacz jest w stanie wywołać nawet groźniejszy efekt niż pułapka nakładana przez mistrza. Sam w końcu przez lata doskonalił nakładanie pułapki Duna, a niektóre proste klątwy bywały równie dokuczliwe (choć żadna nie podduszała przeciwnika w piasku, na szczęście).
Wspólne odkrywanie wnętrza ramy obrazu odciągnęło jego myśli od posępnych klątw - zwłaszcza, że ukazany im finalnie szyfr wcale nie był runami. Oboje, znając podstawy numerologii, postarali się go odczytać - i przy pierwszej próbie polegli. Steff zmarszczył bezradnie brwi, a po minie Gwen poznał, że i ona nie ma pojęcia, co mogą oznaczać te symbole. Wydawały się odrobinę podobne do run, ale na pewno nimi nie były.
-Nie wiem, to chyba jakieś obliczenia, ale... trochę jak jego autorski szyfr? Może magia nam podpowie? Specialis Revelio! - szepnął, celując różdżką w ramę. Powietrze zadrgało, ale magia nic nie wykazała. Najwyraźniej szyfr był po prostu szyfrem i nie miał nic wspólnego z magicznymi zabezpieczeniami. Te Steffen już w końcu zdjął.
Westchnął ciężko i jeszcze raz nachylił się nad obrazem, tym bardziej skupiając się jeszcze bardziej. Zmrużył oczy, poruszył bezgłośnie wargami i...
-Chwila, coś rozumiem! Te symbole... odpowiadają chyba koordynatom geograficznym! Jak numery, które wskazują lokalizację! Te dodatkowe symbole... nie wiem, co one oznaczają, ale numerolog z Zakonu mógłby nam pomóc. Znam dwójkę ze spotkań i wspólnych badań, skontaktuję się z nimi. - zaoferował, mając na myśli pana Asbjorna i lorda Ulyssessa.
-Zajmijmy się tym szyfrem w bezpiecznym miejscu, stąd lepiej się chyba zwijać. Nie nadużywajmy cierpliwości tej pani. - szepnął do Gwen, nerwowo zerkając na wyjście z łazienki. -Znaleźliśmy szyfr, zdjęliśmy zabezpieczenie, mamy obraz - to tyle mieliśmy załatwić w tym miejscu? - upewnił się jeszcze.
rzuty, numerologia 48 (odczytuję połowicznie)
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ta wyprawa chyba nauczyła czegoś ich obydwoje. Steffen dowiedział się nieco o zachowaniu przy obrazach oraz o tym, jak należy na nie patrzeć, a ona przynajmniej usłyszała kilku słów o klątwach. I choć nie miała zamiaru zmieniać swojej życiowej ścieżki na taką bardziej zbliżoną do Steffena to na pewno w obecnych czasach większa świadomość tego czym są klątwy i jak działają będzie przydatna.
Pokiwała więc tylko głową, gdy chłopak skończył mówić, akceptując jego słowa. Niestety, nie mieli czasu na dłuższe dyskusje i analizy tematu, ponieważ gospodyni naprawdę miała ich powoli dosyć. Kobieta nerwowo przestępowała z nogi na nogę, mamrocząc coś pod nosem i chyba tylko silą woli powstrzymując się przed wyproszeniem ich ze swojego mieszkania.
Gwen naprawdę bardzo się starała, aby zrozumieć, o co chodzi w wyrytych znakach, jednak nic to jej nie mówiło. Jak na złość, nie chciały ułożyć się w żaden mający sens wzór. No cóż, to chyba nie był jej dzień, przynajmniej jeśli chodziło o odczytywanie nawet prostych szyfrów. Na całe szczęście jej towarzyszowi pod tym względem poszło nieco lepiej, bo już po chwili Steffen zaczął przynajmniej częściowo tłumaczyć, co zauważył.
– To miałoby sens. – Pokiwała głową. – Poinformuj, ja chyba nie znam nikogo takiego bliżej. A może nie wiem, że znam, wiesz, nie zawsze pytam ich o zawód – powiedziała. – Tak, tyle i jasne; zajmiemy się tym w spokojnym miejscu, nie ma co tu siedzieć – dodała półszeptem, powoli odwracając się do kobiety.
Podeszła do gospodyni, bardzo dziękując jej zarówno za poświęcony czas, jak i gościnę. Przeprosiła za bałagan i obiecała, że przed wyjściem włożą jeszcze obrazy w ramy. Poinformowała też, gdzie i za ile może je sprzedać, jeśli tylko będzie miała taką ochotę. Przynajmniej niech to trochę zmniejszy jej irytacje i wynagrodzi zmarnowany czas.
Zabrali się więc ze Steffenem obrazami, a gdy wszystko posprzątali, Gwen poprosiła chłopaka, aby przynajmniej tymczasowo zmniejszył przedmiot, tak aby mogli przetransportować go bez problemu. Dopiero wtedy opuścili mieszkanie, pospiesznie starając się dostać na obrzeza miasta, skąd mogli się bezpiecznie teleportować.
| zt x2
Pokiwała więc tylko głową, gdy chłopak skończył mówić, akceptując jego słowa. Niestety, nie mieli czasu na dłuższe dyskusje i analizy tematu, ponieważ gospodyni naprawdę miała ich powoli dosyć. Kobieta nerwowo przestępowała z nogi na nogę, mamrocząc coś pod nosem i chyba tylko silą woli powstrzymując się przed wyproszeniem ich ze swojego mieszkania.
Gwen naprawdę bardzo się starała, aby zrozumieć, o co chodzi w wyrytych znakach, jednak nic to jej nie mówiło. Jak na złość, nie chciały ułożyć się w żaden mający sens wzór. No cóż, to chyba nie był jej dzień, przynajmniej jeśli chodziło o odczytywanie nawet prostych szyfrów. Na całe szczęście jej towarzyszowi pod tym względem poszło nieco lepiej, bo już po chwili Steffen zaczął przynajmniej częściowo tłumaczyć, co zauważył.
– To miałoby sens. – Pokiwała głową. – Poinformuj, ja chyba nie znam nikogo takiego bliżej. A może nie wiem, że znam, wiesz, nie zawsze pytam ich o zawód – powiedziała. – Tak, tyle i jasne; zajmiemy się tym w spokojnym miejscu, nie ma co tu siedzieć – dodała półszeptem, powoli odwracając się do kobiety.
Podeszła do gospodyni, bardzo dziękując jej zarówno za poświęcony czas, jak i gościnę. Przeprosiła za bałagan i obiecała, że przed wyjściem włożą jeszcze obrazy w ramy. Poinformowała też, gdzie i za ile może je sprzedać, jeśli tylko będzie miała taką ochotę. Przynajmniej niech to trochę zmniejszy jej irytacje i wynagrodzi zmarnowany czas.
Zabrali się więc ze Steffenem obrazami, a gdy wszystko posprzątali, Gwen poprosiła chłopaka, aby przynajmniej tymczasowo zmniejszył przedmiot, tak aby mogli przetransportować go bez problemu. Dopiero wtedy opuścili mieszkanie, pospiesznie starając się dostać na obrzeza miasta, skąd mogli się bezpiecznie teleportować.
| zt x2
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
/ 26 listopada
Zbliżała się zima. Właściwie to była już dosłownie za rogiem. Lucinda trochę się jej obawiała. Ostatnia nie należała do najlżejszych, a teraz wszystko jeszcze mocniej się pokomplikowało. Nie martwiła się oczywiście o samą siebie. Były w stanie przeżyć z Marcellą nawet na sucharach. Miała dach nad głową, ciepłą kołdrę i całkiem wygodne łóżko. Niestety wielu czarodziei nie mogło powiedzieć tego samego. Pochwalić się tak wielkim dobrobytem. Wojna zabrała ludziom wiele i nawet, gdyby Zakonnicy stawali na głowie, żeby pomóc poszkodowanym, to i tak nie byli w stanie dotrzeć do każdego. Pozostawała też kwestia Oazy, która nie dość, że była teraz narażona jak nigdy przedtem, to jeszcze gromadziła wielu czarodziejów. Co z zapasami? Co z miejscem dla tych, którzy dopiero zawitają w jej progi? Dawniej nie mieli takiego miejsca, nie było tak wielkiej odpowiedzialności. Wiedziała, że robią wiele dobrego, ale też spadła na nich odpowiedzialność, której udźwignięcie może okazać się niemożliwe. Martwiła się też przybierającym na sile konfliktem. Będzie im ciężej odpierać ataki, gdy przyjdzie im walczyć też z pogodą. Martwiła się i martwiła. Merlin jej świadkiem, że w ostatnim czasie nie robiła nic innego. Po prostu nie potrafiła. Już nawet nie pamiętała, kiedy ostatnio odpuściła. Wyzerowała myśli i była sama ze sobą. Nie pamiętała już, kiedy ostatnio się śmiała. Tak prawdziwie. Do rozpuku. Jak dziwnie układa się życie, kiedy priorytety składają się na jedną i tylko jedną kwestię.
Lucinda nie mówiła dziś zbyt wiele, ale cisza jej nie krępowała. Zwykle tak czuła się w obecności Rinehearta. Nie musiała się przejmować tym czy papla jak najęta czy milczy jak pod kluczem. Wiedziała, że ten doskonale wie co siedzi jej w głowie. Docierali już do celu wyprawy. O targu w Cromer słyszała wiele. Wiele osób, które później trafiało do niej z przeklętymi przedmiotami nabywało je właśnie na tym targu. Lucinda myślała, że całe to miejsce zostało zamknięte zaraz po przejęciu rządów przez Malfoya, ale jak widać biznes miał się dobrze. – Kupisz sobie jakąś ładną błyskotkę? – zapytała spoglądając na przyjaciela unosząc brew w pytającym geście. Szli tam w konkretnym celu, ale to wcale nie zmieniało jej nastawienia do przyjaciela. Ciężko było być całkowicie poważnym w jego obecności. Tak naprawdę to była ich pierwsza wspólna misja tego typu. Kto by się spodziewał. – Dobierzemy ci jakąś do koloru oczu – dodała jeszcze unosząc kącik ust w zadziornym uśmiechu.
Zbliżała się zima. Właściwie to była już dosłownie za rogiem. Lucinda trochę się jej obawiała. Ostatnia nie należała do najlżejszych, a teraz wszystko jeszcze mocniej się pokomplikowało. Nie martwiła się oczywiście o samą siebie. Były w stanie przeżyć z Marcellą nawet na sucharach. Miała dach nad głową, ciepłą kołdrę i całkiem wygodne łóżko. Niestety wielu czarodziei nie mogło powiedzieć tego samego. Pochwalić się tak wielkim dobrobytem. Wojna zabrała ludziom wiele i nawet, gdyby Zakonnicy stawali na głowie, żeby pomóc poszkodowanym, to i tak nie byli w stanie dotrzeć do każdego. Pozostawała też kwestia Oazy, która nie dość, że była teraz narażona jak nigdy przedtem, to jeszcze gromadziła wielu czarodziejów. Co z zapasami? Co z miejscem dla tych, którzy dopiero zawitają w jej progi? Dawniej nie mieli takiego miejsca, nie było tak wielkiej odpowiedzialności. Wiedziała, że robią wiele dobrego, ale też spadła na nich odpowiedzialność, której udźwignięcie może okazać się niemożliwe. Martwiła się też przybierającym na sile konfliktem. Będzie im ciężej odpierać ataki, gdy przyjdzie im walczyć też z pogodą. Martwiła się i martwiła. Merlin jej świadkiem, że w ostatnim czasie nie robiła nic innego. Po prostu nie potrafiła. Już nawet nie pamiętała, kiedy ostatnio odpuściła. Wyzerowała myśli i była sama ze sobą. Nie pamiętała już, kiedy ostatnio się śmiała. Tak prawdziwie. Do rozpuku. Jak dziwnie układa się życie, kiedy priorytety składają się na jedną i tylko jedną kwestię.
Lucinda nie mówiła dziś zbyt wiele, ale cisza jej nie krępowała. Zwykle tak czuła się w obecności Rinehearta. Nie musiała się przejmować tym czy papla jak najęta czy milczy jak pod kluczem. Wiedziała, że ten doskonale wie co siedzi jej w głowie. Docierali już do celu wyprawy. O targu w Cromer słyszała wiele. Wiele osób, które później trafiało do niej z przeklętymi przedmiotami nabywało je właśnie na tym targu. Lucinda myślała, że całe to miejsce zostało zamknięte zaraz po przejęciu rządów przez Malfoya, ale jak widać biznes miał się dobrze. – Kupisz sobie jakąś ładną błyskotkę? – zapytała spoglądając na przyjaciela unosząc brew w pytającym geście. Szli tam w konkretnym celu, ale to wcale nie zmieniało jej nastawienia do przyjaciela. Ciężko było być całkowicie poważnym w jego obecności. Tak naprawdę to była ich pierwsza wspólna misja tego typu. Kto by się spodziewał. – Dobierzemy ci jakąś do koloru oczu – dodała jeszcze unosząc kącik ust w zadziornym uśmiechu.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Ostatnio zmieniony przez Lucinda Hensley dnia 05.03.21 21:03, w całości zmieniany 1 raz
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Lucinda Hensley' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Panujące warunki atmosferyczne zmieniły się w zatrważająco szybkim tempie; biała powłoka porannego szronu pokrywała połacie hebanowej ziemi, otaczającą roślinność, która zapragnęła jeszcze przez krotką chwilę zachwycić swym soczyście zielonym pięknem. Lekki mróz szczypał nieprzyzwyczajone policzki, a nabrzmiałe chmury zwiastowały obfite opady deszczu, które uderzając w twardą ziemię, zmieniały się w zmrożone, drobniutkie kryształki lodu. Powoli czuł obecność nadchodzącej zimy. Czaiła się za rogiem, zamierzała rozgościć na nieprzygotowanych Wyspach Brytyjskich, zaskakując zwykłych mieszkańców. Starał się gromadzić zasoby drewna z zamiarem przerobienia na pojedyncze szczepki. Zbierał długie patyki, sosnowe gałęzie, które po wysuszeniu będą stanowić idealną podpałkę. Zastanawiał się nad zakupem kilkunastu kilogramów węgla, lecz obecna cena nie pozwalała na tak olbrzymie poświęcenie. Skrupulatnie planował kolejne zlecenia, aby efektywnie zarządzać swym czasem. Dbał o stały przypływ gotówki, pozwalający na zakup podstawowych produktów codziennego użytku, a przede wszystkim żywności. Niektóre składniki współdzielił z zaprzyjaźnioną rodziną; gospodarował zasobami ratując o wiele bardziej potrzebujące jednostki. Ofiary okrutnej, krwawej wojny potrzebowały szczególnej uwagi. Brakowało dosłownie wszystkiego: ciepłej odzieży wierzchniej, leków, ingrediencji alchemicznych, jedzenia, ciepłych koców, pledów do okrycia zmarzniętych ramion. Bieda zaglądała w zaszklone, zmizerniałe ślepia uciemiężonych, niewinnych mieszkańców. Czasami tracił nadzieję; przytłoczony odpowiedzialnością nie widział w tym żadnego sensu. Robili tak powolne korki, które w morzu potrzeb wydawały się jedynie maleńkim, zawilgoconym ziarenkiem piasku. Jedynie rozbudzona nadzieja, dziękczynienie wymalowane na bladej twarzy, odbite w jasnych tęczówkach pokładających tak dużo wiary w zupełnie obcą personę, dawało tak potężną dawkę motywacji. Walczył – do samego końca.
Wychodząc o odpowiedniej porze, dosiadł podniebnego środka transportu, kierując się na obrzeża Walii. Zbyt cienki płaszcz drgał pod wpływem silnych podmuchów wiatru, a ciemna bandanka zakrywała całą twarz, aż do granicy oczu. Przez ramię przewiesił podręczną, skórzaną torbę, w której przetrzymywał kilka fiolek leczniczych i wzmacniających eliksirów. Nauczony doświadczeniem, zdawał sobie sprawę, że mogły uratować wiszące na włosku życie. Mknął przed siebie starając się nie zwracać uwagi na utrudniające warunki. Wylądował na południowym krańcu głównej ulicy portowego miasta, uderzając w zabłocony bruk. Odetchnął ciężko chowając miotłę za pas torby. Odchrząknął miarowo zachłyśnięty lodowatym powietrzem i ukrył ręce w obszernej kieszeni, zaciskając palce na głogowej różdżce. Szedł powolnie, miarowo, rozglądając się na wszystkie strony. Przysłonięte lico dawało poczucie pozornego bezpieczeństwa. Pojedyncze jednostki przemykały po dziurawym chodniku, załatwiając swoje sprawy, biegnąc w stronę kościoła, którego hałaśliwe dzwony wzywały na popołudniową celebrację. Wiedział, że w niedalekiej oddali znajduje się popularny targ, którego szemrana renoma trafiła nawet do jego uszu. Sprzedawano tam najdziwniejsze, niesprawdzone i niezidentyfikowane przedmioty, które w następnej kolejności trafiały w ręce specjalistów od przełamywania klątw i uroków. Zbyt niska, ludzka odpowiedzialność czasami go zatrważała. Stawił się na wyznaczonym miejscu, odszukując sylwetkę blondynki. Podszedł do niej i od razu zaznaczył: – To ja! – podniósł ręce do góry, aby nie wykazywać żadnych, złych zamiarów. W takiej postaci mogła go zwyczajnie nie poznać. Ruszył tuż za nią rozmyślając nad przebiegiem zadania. Co takiego mogło ich spotkać? Czy będą mieć tak duże problemy, jak ostatnim razem, podczas współpracy z Clearwater? Zmarszczył brwi, a głowa odwróciła się w stronę dziewczyny: – Hm? Jaką błyskotkę? – zapytał nieobecny mrugając energicznie.
– Jeżeli chcesz dobierać mi coś do oczu, to może ty mi to kupisz? – zaproponował żywiej posyłając charakterystyczne, wymowne spojrzenie. Krocząc boczną, nieuczęszczaną ulicą usłyszał złowieszczy, głośny śmiech. Zatrzymał się od razu, wyciągając ramię, na którym zatrzymał rozpędzoną partnerkę.. Przyłożył palec do ust, aby lepiej zrozumieć wygłaszane słowa. Ściągnął brwi w niezadowoleniu wyczuwając dziwnie napiętą atmosferę; dwóch rozbestwionych mężczyzn wychyliło się zza rogu rechocząc na cały regulator, wyrzucając obelżywe słowa na temat szlamy. Poczuł dreszcz, zrobiło mu się zimno, dopiero po krótkiej chwili dostrzegł widoczne, brunatne ślady krwi ozdabiające wierzchnie elementy odzieży, ubrudzone ręce, fragmenty policzka, którego dotykali wierzchem dłoni. – Słyszysz to? – szepnął zaraz, coraz bardziej rozwścieczony. W ostatnim czasie coraz ciężej było mu utrzymać emocje na wodzy. Zdarzenia wymykały się spod kontroli, a on nie miał zamiaru ich bagatelizować. Zacisnął dłoń na różdżce i prostując rosłą posturę, robiąc kilka kroków do przodu wyszedł im naprzeciw. Czyżby szmalcownicy? Dostrzegli go, zatrzymali się patrząc spode łba: – Ej wy! – zaczął pewnie, głośno nie zdradzając wewnętrznego niepokoju. – Nie macie przypadkiem zbyt dużo wolnego czasu, że tak wam wesoło? – kontynuował ostro, ochryple, zmniejszając odległość bardzo powoli. Dłoń unosiła się do góry, aby zaprezentować, że ma przy sobie odpowiednią broń: – Jeśli życie wam miłe, radzę wziąć tyłek w troki i uciekać stąd jak najdalej. Jeśli nie chcecie, aby potężne Lamino rozorało wam plecy. – warknął na sam koniec szarpiąc gwałtownie i wydobywając różdżkę. Miał nadzieję, że jego groźby odpędzą oprawców, a oni będą w stanie sprawdzić teren i pochodzenie prawdopodobnie świeżych plam czerwonej posoki. - No już, won stąd! - warknął markując rzucenie się do ataku.
| zastraszanie (I), st 60
Ekwipunek wysłany do MG.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wychodząc o odpowiedniej porze, dosiadł podniebnego środka transportu, kierując się na obrzeża Walii. Zbyt cienki płaszcz drgał pod wpływem silnych podmuchów wiatru, a ciemna bandanka zakrywała całą twarz, aż do granicy oczu. Przez ramię przewiesił podręczną, skórzaną torbę, w której przetrzymywał kilka fiolek leczniczych i wzmacniających eliksirów. Nauczony doświadczeniem, zdawał sobie sprawę, że mogły uratować wiszące na włosku życie. Mknął przed siebie starając się nie zwracać uwagi na utrudniające warunki. Wylądował na południowym krańcu głównej ulicy portowego miasta, uderzając w zabłocony bruk. Odetchnął ciężko chowając miotłę za pas torby. Odchrząknął miarowo zachłyśnięty lodowatym powietrzem i ukrył ręce w obszernej kieszeni, zaciskając palce na głogowej różdżce. Szedł powolnie, miarowo, rozglądając się na wszystkie strony. Przysłonięte lico dawało poczucie pozornego bezpieczeństwa. Pojedyncze jednostki przemykały po dziurawym chodniku, załatwiając swoje sprawy, biegnąc w stronę kościoła, którego hałaśliwe dzwony wzywały na popołudniową celebrację. Wiedział, że w niedalekiej oddali znajduje się popularny targ, którego szemrana renoma trafiła nawet do jego uszu. Sprzedawano tam najdziwniejsze, niesprawdzone i niezidentyfikowane przedmioty, które w następnej kolejności trafiały w ręce specjalistów od przełamywania klątw i uroków. Zbyt niska, ludzka odpowiedzialność czasami go zatrważała. Stawił się na wyznaczonym miejscu, odszukując sylwetkę blondynki. Podszedł do niej i od razu zaznaczył: – To ja! – podniósł ręce do góry, aby nie wykazywać żadnych, złych zamiarów. W takiej postaci mogła go zwyczajnie nie poznać. Ruszył tuż za nią rozmyślając nad przebiegiem zadania. Co takiego mogło ich spotkać? Czy będą mieć tak duże problemy, jak ostatnim razem, podczas współpracy z Clearwater? Zmarszczył brwi, a głowa odwróciła się w stronę dziewczyny: – Hm? Jaką błyskotkę? – zapytał nieobecny mrugając energicznie.
– Jeżeli chcesz dobierać mi coś do oczu, to może ty mi to kupisz? – zaproponował żywiej posyłając charakterystyczne, wymowne spojrzenie. Krocząc boczną, nieuczęszczaną ulicą usłyszał złowieszczy, głośny śmiech. Zatrzymał się od razu, wyciągając ramię, na którym zatrzymał rozpędzoną partnerkę.. Przyłożył palec do ust, aby lepiej zrozumieć wygłaszane słowa. Ściągnął brwi w niezadowoleniu wyczuwając dziwnie napiętą atmosferę; dwóch rozbestwionych mężczyzn wychyliło się zza rogu rechocząc na cały regulator, wyrzucając obelżywe słowa na temat szlamy. Poczuł dreszcz, zrobiło mu się zimno, dopiero po krótkiej chwili dostrzegł widoczne, brunatne ślady krwi ozdabiające wierzchnie elementy odzieży, ubrudzone ręce, fragmenty policzka, którego dotykali wierzchem dłoni. – Słyszysz to? – szepnął zaraz, coraz bardziej rozwścieczony. W ostatnim czasie coraz ciężej było mu utrzymać emocje na wodzy. Zdarzenia wymykały się spod kontroli, a on nie miał zamiaru ich bagatelizować. Zacisnął dłoń na różdżce i prostując rosłą posturę, robiąc kilka kroków do przodu wyszedł im naprzeciw. Czyżby szmalcownicy? Dostrzegli go, zatrzymali się patrząc spode łba: – Ej wy! – zaczął pewnie, głośno nie zdradzając wewnętrznego niepokoju. – Nie macie przypadkiem zbyt dużo wolnego czasu, że tak wam wesoło? – kontynuował ostro, ochryple, zmniejszając odległość bardzo powoli. Dłoń unosiła się do góry, aby zaprezentować, że ma przy sobie odpowiednią broń: – Jeśli życie wam miłe, radzę wziąć tyłek w troki i uciekać stąd jak najdalej. Jeśli nie chcecie, aby potężne Lamino rozorało wam plecy. – warknął na sam koniec szarpiąc gwałtownie i wydobywając różdżkę. Miał nadzieję, że jego groźby odpędzą oprawców, a oni będą w stanie sprawdzić teren i pochodzenie prawdopodobnie świeżych plam czerwonej posoki. - No już, won stąd! - warknął markując rzucenie się do ataku.
| zastraszanie (I), st 60
Ekwipunek wysłany do MG.
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 07.04.21 15:23, w całości zmieniany 7 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Vincent Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 29
'k100' : 29
Wojna dała przyzwolenie wielu. To co dawniej działo się w podziemiach i w szemranych częściach Londynu teraz przeniosło się na główne ulice, na oczach wszystkich ludzi. Codziennością stały się kradzieże i napady. Nawet jeśli Malfoy starał się wraz ze swoimi poplecznikami kreować wizję pięknego świata, to nie był w stanie zatrzymać machiny, która już ruszyła. Nie pomoże mu w tym żadna propaganda, ani manipulacja. Wszyscy widzieli co się dzieje i nie bez powodu większość mieszkańców postanowiło zadbać o swoje bezpieczeństwo, nakładała dodatkowe zabezpieczenia lub po prostu ukrywała się w czterech ścianach swojego domostwa. Nowa normalność niosła ze sobą cierpienie i śmierć. Tylko ludzie ślepi i całkowici ignoranci myśleli inaczej. Ich świat się zmienił, zmienił się tak bardzo, że Lucinda powoli zapominała jak wyglądał przed tym wszystkim. Zapominała jak to jest nie czuć się obcym w mieście, które przecież tak dobrze znała.
Blondynka nie zdążyła odpowiedzieć na słowa przyjaciela, bo do jej uszu także dotarł dźwięk podniesionych rozmów i śmiechów. Mężczyźni byli prawdziwie rozbawieni i nie byłoby w tym nic złego, gdyby powodem rozbawienia nie była martwa dziewczyna. Lucinda czuła jak z każdym ich słowem serce bije jej mocniej w klatce. Jak można tak bestialsko traktować ludzi? Jak można licytować się o czyjeś życie i mieć poczucie, że się decyduje o tym kto będzie żył, a kto nie? Nie powinna już się temu dziwić. Widziała już w życiu gorsze rzeczy, a jednak wciąż pozostawała w niej nadzieja, że to wszystko kiedyś wróci na dawne tory. Człowieczeństwa nie dało się jednak przywrócić, a ludzi nie dało się zmienić. Tacy już byli.
Lucinda ruszyła za przyjacielem. Ze skupieniem wsłuchała się w jego słowa. Było w nich tyle złości i rozgoryczenia. Wiedziała kiedy mówił całkowicie poważnie i to właśnie był ten moment. Ta kobieta miała rodzinę, przyjaciół, bliskich. To mógł być ktoś kogo znali. Ona nie miała w sobie tyle samozaparcia by puścić ich wolno. Groźby niczego nie zmienią nawet jeśli niosły ze sobą prawdziwą obietnicę. Blondynka wyciągnęła różdżkę w tym samym momencie, w którym zrobił to jeden z mężczyzn. Teraz nie było już odwrotu. Wiedziała, że ci nie cofną się przed niczym, nie będą mieć skrupułów. Groźby zadziałały na nich jak płachta na byka. Może czekali na kolejną atrakcje? Może tak właśnie wyglądało ich życie? Pełne trupów. Ta myśl rozwścieczyła ją jeszcze mocniej. Czarownica wyciągnęła różdżkę w stronę jednego z mężczyzn. Zasłużyli sobie na to. Zasłużyli po stokroć.
Idziemy do szafki
Blondynka nie zdążyła odpowiedzieć na słowa przyjaciela, bo do jej uszu także dotarł dźwięk podniesionych rozmów i śmiechów. Mężczyźni byli prawdziwie rozbawieni i nie byłoby w tym nic złego, gdyby powodem rozbawienia nie była martwa dziewczyna. Lucinda czuła jak z każdym ich słowem serce bije jej mocniej w klatce. Jak można tak bestialsko traktować ludzi? Jak można licytować się o czyjeś życie i mieć poczucie, że się decyduje o tym kto będzie żył, a kto nie? Nie powinna już się temu dziwić. Widziała już w życiu gorsze rzeczy, a jednak wciąż pozostawała w niej nadzieja, że to wszystko kiedyś wróci na dawne tory. Człowieczeństwa nie dało się jednak przywrócić, a ludzi nie dało się zmienić. Tacy już byli.
Lucinda ruszyła za przyjacielem. Ze skupieniem wsłuchała się w jego słowa. Było w nich tyle złości i rozgoryczenia. Wiedziała kiedy mówił całkowicie poważnie i to właśnie był ten moment. Ta kobieta miała rodzinę, przyjaciół, bliskich. To mógł być ktoś kogo znali. Ona nie miała w sobie tyle samozaparcia by puścić ich wolno. Groźby niczego nie zmienią nawet jeśli niosły ze sobą prawdziwą obietnicę. Blondynka wyciągnęła różdżkę w tym samym momencie, w którym zrobił to jeden z mężczyzn. Teraz nie było już odwrotu. Wiedziała, że ci nie cofną się przed niczym, nie będą mieć skrupułów. Groźby zadziałały na nich jak płachta na byka. Może czekali na kolejną atrakcje? Może tak właśnie wyglądało ich życie? Pełne trupów. Ta myśl rozwścieczyła ją jeszcze mocniej. Czarownica wyciągnęła różdżkę w stronę jednego z mężczyzn. Zasłużyli sobie na to. Zasłużyli po stokroć.
Idziemy do szafki
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Truchło pojedynczego, zeschniętego liścia opadło na zabłocony, brukowy chodnik. Ziemia odznaczała wyraźne, wytarte ślady, pochodzące od upadających gwałtownie ciał. Nastała potworna, przytłaczająca cisza. Przyspieszone oddechy dwójki partnerów wnikały między cienkie warstwy chłodnego, jesiennego powietrza. Nic nie wskazywało na to, że jeszcze kilka minut temu toczyli niebezpieczną walkę ryzykując własne życie. Oprawcy zniknęli z linii ataku pozostawiając za sobą specyficzną, napiętą atmosferę, metaliczny, drażniący zapach krwi, który wdzierał się we wrażliwe nozdrza. Mężczyzna stał niczym wmurowany; nie dowierzał w zaistniałą sytuację. Uniesiona różdżka wyrażała nieustępliwą gotowość; nie miał pewności, czy aby na pewno są teraz bezpieczni. Oddychał płytko, odrobinę zbyt szybko, rozglądając się na boki. Adrenalina opuściła cienkie żyły, a ból wywołany mnogimi obrażeniami uderzył tak nagle, potęgując swe siły. Skrzywił się nieznacznie i na jednym wdechu opadł na krawędź cienkiego krawężnika, wzdychając siłowo. Oparł łokcie na kolanach, aby na wierzchu dłoni ułożyć ociężałą głowę odczuwającą skutki zmrożenia.
– Psidwakosyny… – wymamrotał ostro, sam do siebie, kiwając głową z typowym niedowierzaniem. Jakim prawem tak bezczelni recydywiści, bezkarnie panoszyli się po całym mieście? Czy organy sprawiedliwości nie dawały sobie rady? Czy za każdym razem bestialscy zabójcy umykali w popłochu, szukając kolejnej ofiary? Kim byli, czy działali na zlecenie głównego wroga? Miał potworny mętlik. Nie wiedział co powinien zrobić. Po krótkiej chwili, uspokajając najgorętsze nerwy, uniósł głowę i spojrzał na blondynkę przyciemnionymi, lekko nieobecnymi tęczówkami mówiąc niemrawo: – Co to było… Dlaczego do jasnej cholery ktoś taki, bezkarnie plącze się po ulicach?! - zapytał retorycznie, nie czekając na odpowiedź. Wojna rządziła się zupełnie innymi prawami. Brakowało kontroli, dyscypliny i samozaparcia. Ludzie stali się bezkarni i bezwzględni. Śmierć zaglądała im do oczu niemalże codziennie, dlatego postanowili wymierzyć ją sami, czerpiąc niebagatelną i obrzydliwą satysfakcję. Ciemnowłosy ponownie odetchnął. Przegonił drobniutkie mroczki zbierające się przed powiekami. Zamrugał kilkukrotnie i wydusił w trochę innym tonie: – Nic ci się nie stało? Dobrze się czujesz? – zapytał nagle, zatroskany stanem zdrowia przyjaciółki. Chciał dźwignąć się do góry, stanąć przy jej boku, lecz nie odnalazł odpowiedniej, popychającej energii. Zmarszczył brwi niezadowolony ze swej nieporadności i braku skupienia podczas walki. Z niechęcią i ściągniętymi policzkami sięgnął do małej, podręcznej torby wyciągając wywar wzmacniający. Przyjrzał mu się przez krótką chwilę odrobinę podejrzliwie i ściągając malutki korek, rzucił:
– To do dna. – przechylił fiolkę krzywiąc się nieznacznie, czując w ustach przedziwną konsystencję cieczy. Połknął za jednym zamachem i niemalże w tym samym momencie poczuł, że wszystko wraca do normy. Świat wyostrzył się nieznacznie, a potworny ból kończyn oraz dokuczliwe odmrożenia – zniknęły. Dźwignął się do góry i nie tracąc czasu skinął głową w stronę szlachcianki, mówiąc: – Musimy sprawdzić tamto miejsce, może jest cień szansy, że… – żyje, głos zniżył się do przenikliwego szeptu, a źrenice zaświeciły z błędną nadzieją. Szybkim krokiem przesunęli się w głąb ulicy, skręcając w nieużytkowany zaułek. Świeże plamy krwi wskazywały odpowiednią drogę. Nie musieli wytężać wzroku; blade, ogołocone, rozczłonowane ciało młodej kobiety leżało na samym środku. Jej wzrok wykręcał się w bezkres nieba, włosy rozpływały się wokół głowy, a czerwona posoka ozdabiała fragmenty skóry i rozdartej odzieży. Mężczyzna zacisnął pięści oraz szczękę. Dłonie zatrząsały się w wyrazie bezsilności, rozgoryczenia, niesprawiedliwości… – Zabiję ich własnymi rękami, gdy jeszcze kiedykolwiek na nich trafię… – wysyczał podchodząc bliżej. Nie mieli wątpliwości: dziewczyna straciła życie. Bez strachu, bez oporu uklęknął przy zwłokach i delikatnym, muśniętym gestem przymknął rozwarte powieki. Ujął w dłonie kawałek swetra i przykrył jej twarz oraz nagie fragmenty. Czuł smutek, pustkę, bezradność. W kącikach gromadziły się łzy… Wyciągnął głogową broń i szepcząc rozchwiane słowo zakręcił delikatne koło:
– Orchideus. – mały bukiecik wystrzelił z końca różdżki. Ujął go między palce i ułożył na ciele kobiety. Jeden, niewielki gest, znaczący tak wiele… Odsuwając się na bok, postanowił przeszukać rzeczy osobiste rozglądając się za przedmiotami zdradzających jej tożsamość. Trząchając niewielką torbą, zauważył, iż na bruk wypadł zapakowany w ozdobną kopertę, osobisty list. Imię i nazwisko adresata widniało na samym środku; mieli trop. Rineheart przyjrzał się mu uważnie i podnosząc się do góry powiedział: – Weźmiemy go i znajdziemy jej rodzinę. Na pewno chcieliby wiedzieć co stało się z ich córką. Może uda się również przetransportować ciało… – miał taką nadzieję. Chowając świstek do torby, jeszcze raz zerknął w stronę ciała; nie musiała już dłużej cierpieć. Pociągnięty za ramię w wymownym geście, ruszył za towarzyszką; ich misja dopiero się rozpoczynała.
| zt
wypijam wywar wzmacniający (1 porcja, moc +5) z mojego ekwipunku; żywotność: 198/217
– Psidwakosyny… – wymamrotał ostro, sam do siebie, kiwając głową z typowym niedowierzaniem. Jakim prawem tak bezczelni recydywiści, bezkarnie panoszyli się po całym mieście? Czy organy sprawiedliwości nie dawały sobie rady? Czy za każdym razem bestialscy zabójcy umykali w popłochu, szukając kolejnej ofiary? Kim byli, czy działali na zlecenie głównego wroga? Miał potworny mętlik. Nie wiedział co powinien zrobić. Po krótkiej chwili, uspokajając najgorętsze nerwy, uniósł głowę i spojrzał na blondynkę przyciemnionymi, lekko nieobecnymi tęczówkami mówiąc niemrawo: – Co to było… Dlaczego do jasnej cholery ktoś taki, bezkarnie plącze się po ulicach?! - zapytał retorycznie, nie czekając na odpowiedź. Wojna rządziła się zupełnie innymi prawami. Brakowało kontroli, dyscypliny i samozaparcia. Ludzie stali się bezkarni i bezwzględni. Śmierć zaglądała im do oczu niemalże codziennie, dlatego postanowili wymierzyć ją sami, czerpiąc niebagatelną i obrzydliwą satysfakcję. Ciemnowłosy ponownie odetchnął. Przegonił drobniutkie mroczki zbierające się przed powiekami. Zamrugał kilkukrotnie i wydusił w trochę innym tonie: – Nic ci się nie stało? Dobrze się czujesz? – zapytał nagle, zatroskany stanem zdrowia przyjaciółki. Chciał dźwignąć się do góry, stanąć przy jej boku, lecz nie odnalazł odpowiedniej, popychającej energii. Zmarszczył brwi niezadowolony ze swej nieporadności i braku skupienia podczas walki. Z niechęcią i ściągniętymi policzkami sięgnął do małej, podręcznej torby wyciągając wywar wzmacniający. Przyjrzał mu się przez krótką chwilę odrobinę podejrzliwie i ściągając malutki korek, rzucił:
– To do dna. – przechylił fiolkę krzywiąc się nieznacznie, czując w ustach przedziwną konsystencję cieczy. Połknął za jednym zamachem i niemalże w tym samym momencie poczuł, że wszystko wraca do normy. Świat wyostrzył się nieznacznie, a potworny ból kończyn oraz dokuczliwe odmrożenia – zniknęły. Dźwignął się do góry i nie tracąc czasu skinął głową w stronę szlachcianki, mówiąc: – Musimy sprawdzić tamto miejsce, może jest cień szansy, że… – żyje, głos zniżył się do przenikliwego szeptu, a źrenice zaświeciły z błędną nadzieją. Szybkim krokiem przesunęli się w głąb ulicy, skręcając w nieużytkowany zaułek. Świeże plamy krwi wskazywały odpowiednią drogę. Nie musieli wytężać wzroku; blade, ogołocone, rozczłonowane ciało młodej kobiety leżało na samym środku. Jej wzrok wykręcał się w bezkres nieba, włosy rozpływały się wokół głowy, a czerwona posoka ozdabiała fragmenty skóry i rozdartej odzieży. Mężczyzna zacisnął pięści oraz szczękę. Dłonie zatrząsały się w wyrazie bezsilności, rozgoryczenia, niesprawiedliwości… – Zabiję ich własnymi rękami, gdy jeszcze kiedykolwiek na nich trafię… – wysyczał podchodząc bliżej. Nie mieli wątpliwości: dziewczyna straciła życie. Bez strachu, bez oporu uklęknął przy zwłokach i delikatnym, muśniętym gestem przymknął rozwarte powieki. Ujął w dłonie kawałek swetra i przykrył jej twarz oraz nagie fragmenty. Czuł smutek, pustkę, bezradność. W kącikach gromadziły się łzy… Wyciągnął głogową broń i szepcząc rozchwiane słowo zakręcił delikatne koło:
– Orchideus. – mały bukiecik wystrzelił z końca różdżki. Ujął go między palce i ułożył na ciele kobiety. Jeden, niewielki gest, znaczący tak wiele… Odsuwając się na bok, postanowił przeszukać rzeczy osobiste rozglądając się za przedmiotami zdradzających jej tożsamość. Trząchając niewielką torbą, zauważył, iż na bruk wypadł zapakowany w ozdobną kopertę, osobisty list. Imię i nazwisko adresata widniało na samym środku; mieli trop. Rineheart przyjrzał się mu uważnie i podnosząc się do góry powiedział: – Weźmiemy go i znajdziemy jej rodzinę. Na pewno chcieliby wiedzieć co stało się z ich córką. Może uda się również przetransportować ciało… – miał taką nadzieję. Chowając świstek do torby, jeszcze raz zerknął w stronę ciała; nie musiała już dłużej cierpieć. Pociągnięty za ramię w wymownym geście, ruszył za towarzyszką; ich misja dopiero się rozpoczynała.
| zt
wypijam wywar wzmacniający (1 porcja, moc +5) z mojego ekwipunku; żywotność: 198/217
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
8.11
Obserwował port w Cromer od początku października, zarówno w ludzkiej, jak i szczurzej postaci. Częściej w szczurzej, tym bardziej, że w zwierzęcej postaci łatwiej mu było rozpytywać o informacje. Gryzonie były interesowne, ale Steffen wytrwale przynosił im suchary, a czasem nawet trochę chleba. Na szczęście nie były wybredne, w porcie i tak miały pod dostatkiem jedzenia. Pimpuś, jego oswojony szczur, zaświadczył zaś, że ze Steffena dobry gryzoń.
Od słowa do słowa i od pisku do pisku, zaczął rozeznawać się w harmonogramie dostaw oraz zapoznawać z topografią portowych uliczek. Był w Norfolk już wcześniej, z Gwendolyn Grey, ale dopiero teraz poznał je dobrze. Kilkutygodniowe śledztwo i przekupienie szczurzych przewodników pozwoliło mu zapoznać się z topografią labiryntu uliczek w Cromer, z lokalizacją magazynów, oraz (z perspektywy szczura) z osobą zarządcy grupy odpowiadającej za dostawy żywności. Uwadze Steffena nie umknął kajet, w którym mężczyzna zdawał się zapisywać informacje na temat kolejnych dostaw i w którym prawdopodobnie znajdował się ich harmonogram.
Nadchodziła zima i nie mógł już zwlekać. Ludzie w Oazie potrzebowali jedzenia, a Zakon Feniksa potrzebował tego kajetu. Steffen i Marcella Figg napadali już kiedyś na statek rozładunkowy Shafiqów, ale podczas wojny wszystkie zabezpieczenia były wzmożone, plan musiał być zatem niezawodny. Dotarcie do informacji o dostawach pozwoliłoby zaplanować naprawdę dobry skok.
Nie mógł tego zrobić sam, potrzebował kogoś, kto w razie potrzeby go ostrzeże albo odciągnie uwagę marynarzy. Pimpuś był niezawodnym kompanem, ale gryzonie mają swoje ograniczenia. Po długim namyśle, Steff skreślił więc w końcu list do swojego kuzyna. Wahał się, roztrząsał to wszystko, nie chciał wciągać Cilliana w nic niebezpiecznego, nie po tym jak musiał uciekać z Londynu. Konkretne działanie jednak pomagało odciągnąć głowę od ponurych myśli. Steffen wiedział o tym jak nikt inny, w końcu płynęła w nich ta sama krew i dzielili podobną wrażliwość (ileż łez Cattemrole przelał nad książkami kuzyna, będąc mu wiernym fanem, recenzentem i uczniem). W końcu przekonał samego siebie, że Cillian jest najbardziej wygadaną osobą, jaką znał - a i w magii defensywnej i ofensywnej radził sobie całkiem nieźle. Dadzą radę. Prawdę mówiąc, bardziej stresowało go samo dotarcie do Norfolk niż dalsza część zadania. W szczurzej postaci czuł się tutaj pewniej.
Dotarli do miasta razem, jako ludzie. Pimpuś, poinformowany uprzednio o całym planie, wiercił się niecierpliwie w kieszeni kurtki Steffena.
-Magazyny są tam. - wskazał Steff Cillianowi. -Gdyby trzeba było uciekać, mój szczur ci pomoże i... ten kryształ ma podobną aurę magiczną jak świstoklik. Masz też eliksir, na wypadek gdybyś potrzebował stać się całkiem niewidzialny, a Garotę rozbij gdyby zrobiło się trudno. Najlepiej działa w zamkniętych pomieszczeniach, tak mi mówiono, ale powinna unieszkodliwić marynarzy, rzuć na siebie Bąblogłowę zanim jej użyjesz. Jeśli jej użyjesz. - zawiesił na kuzynie przeciągłe spojrzenie, wiedząc, że kilka miesięcy temu samemu miałby moralne wątpliwości, by ratować się trucizną. Wojna skutecznie go z nich wyzbyła, a Asbjorn nie dałby mu chyba niczego śmiertelnego... prawda?
-O mnie się nie martw, jako szczur sobie poradzę i mam własny świstoklik. Użyjemy ich awaryjnie, najlepiej będzie stąd po prostu odlecieć. - szeptał dalej do kuzyna, powtarzając ostatnie wytyczne planu, który ustalili. Nie wziął miotły, ale mieli spotkać się z Cillianem, jeśli wszystko pójdzie dobrze. Uśmiechnął się nerwowo - do niedawna nie zdradzał nawet Moore'owi, że jest animagiem, a teraz szli razem na sekretny skok! Rozejrzał się nerwowo, chcąc się upewnić, że droga w boczne zaułki jest czysta. Musiał przemienić się w szczura, ale najpierw zapewnić sobie trochę kamuflażu. Skręcili w boczny zaułek, a Steff skierował różdżkę na Cilliana, chcąc niewerbalnie rzucić zaklęcie Kameleona.
ekwipunek: 1. Pimpuś (mój szczur) 2. Kameleon (1 porcja, stat. 0), 3. świstoklik typu I 4. Eliksir Garota (1 porcja, stat. 31) & kryształ 1 & kryształ 2
przekazuję Cillianowi kryształ 1, eliksir Garota i Kameleona, w zaopatrzeniu uwzględnione, że w październiku i w listopadzie szczury zjadły moje suchary...
Obserwował port w Cromer od początku października, zarówno w ludzkiej, jak i szczurzej postaci. Częściej w szczurzej, tym bardziej, że w zwierzęcej postaci łatwiej mu było rozpytywać o informacje. Gryzonie były interesowne, ale Steffen wytrwale przynosił im suchary, a czasem nawet trochę chleba. Na szczęście nie były wybredne, w porcie i tak miały pod dostatkiem jedzenia. Pimpuś, jego oswojony szczur, zaświadczył zaś, że ze Steffena dobry gryzoń.
Od słowa do słowa i od pisku do pisku, zaczął rozeznawać się w harmonogramie dostaw oraz zapoznawać z topografią portowych uliczek. Był w Norfolk już wcześniej, z Gwendolyn Grey, ale dopiero teraz poznał je dobrze. Kilkutygodniowe śledztwo i przekupienie szczurzych przewodników pozwoliło mu zapoznać się z topografią labiryntu uliczek w Cromer, z lokalizacją magazynów, oraz (z perspektywy szczura) z osobą zarządcy grupy odpowiadającej za dostawy żywności. Uwadze Steffena nie umknął kajet, w którym mężczyzna zdawał się zapisywać informacje na temat kolejnych dostaw i w którym prawdopodobnie znajdował się ich harmonogram.
Nadchodziła zima i nie mógł już zwlekać. Ludzie w Oazie potrzebowali jedzenia, a Zakon Feniksa potrzebował tego kajetu. Steffen i Marcella Figg napadali już kiedyś na statek rozładunkowy Shafiqów, ale podczas wojny wszystkie zabezpieczenia były wzmożone, plan musiał być zatem niezawodny. Dotarcie do informacji o dostawach pozwoliłoby zaplanować naprawdę dobry skok.
Nie mógł tego zrobić sam, potrzebował kogoś, kto w razie potrzeby go ostrzeże albo odciągnie uwagę marynarzy. Pimpuś był niezawodnym kompanem, ale gryzonie mają swoje ograniczenia. Po długim namyśle, Steff skreślił więc w końcu list do swojego kuzyna. Wahał się, roztrząsał to wszystko, nie chciał wciągać Cilliana w nic niebezpiecznego, nie po tym jak musiał uciekać z Londynu. Konkretne działanie jednak pomagało odciągnąć głowę od ponurych myśli. Steffen wiedział o tym jak nikt inny, w końcu płynęła w nich ta sama krew i dzielili podobną wrażliwość (ileż łez Cattemrole przelał nad książkami kuzyna, będąc mu wiernym fanem, recenzentem i uczniem). W końcu przekonał samego siebie, że Cillian jest najbardziej wygadaną osobą, jaką znał - a i w magii defensywnej i ofensywnej radził sobie całkiem nieźle. Dadzą radę. Prawdę mówiąc, bardziej stresowało go samo dotarcie do Norfolk niż dalsza część zadania. W szczurzej postaci czuł się tutaj pewniej.
Dotarli do miasta razem, jako ludzie. Pimpuś, poinformowany uprzednio o całym planie, wiercił się niecierpliwie w kieszeni kurtki Steffena.
-Magazyny są tam. - wskazał Steff Cillianowi. -Gdyby trzeba było uciekać, mój szczur ci pomoże i... ten kryształ ma podobną aurę magiczną jak świstoklik. Masz też eliksir, na wypadek gdybyś potrzebował stać się całkiem niewidzialny, a Garotę rozbij gdyby zrobiło się trudno. Najlepiej działa w zamkniętych pomieszczeniach, tak mi mówiono, ale powinna unieszkodliwić marynarzy, rzuć na siebie Bąblogłowę zanim jej użyjesz. Jeśli jej użyjesz. - zawiesił na kuzynie przeciągłe spojrzenie, wiedząc, że kilka miesięcy temu samemu miałby moralne wątpliwości, by ratować się trucizną. Wojna skutecznie go z nich wyzbyła, a Asbjorn nie dałby mu chyba niczego śmiertelnego... prawda?
-O mnie się nie martw, jako szczur sobie poradzę i mam własny świstoklik. Użyjemy ich awaryjnie, najlepiej będzie stąd po prostu odlecieć. - szeptał dalej do kuzyna, powtarzając ostatnie wytyczne planu, który ustalili. Nie wziął miotły, ale mieli spotkać się z Cillianem, jeśli wszystko pójdzie dobrze. Uśmiechnął się nerwowo - do niedawna nie zdradzał nawet Moore'owi, że jest animagiem, a teraz szli razem na sekretny skok! Rozejrzał się nerwowo, chcąc się upewnić, że droga w boczne zaułki jest czysta. Musiał przemienić się w szczura, ale najpierw zapewnić sobie trochę kamuflażu. Skręcili w boczny zaułek, a Steff skierował różdżkę na Cilliana, chcąc niewerbalnie rzucić zaklęcie Kameleona.
ekwipunek: 1. Pimpuś (mój szczur) 2. Kameleon (1 porcja, stat. 0), 3. świstoklik typu I 4. Eliksir Garota (1 porcja, stat. 31) & kryształ 1 & kryształ 2
przekazuję Cillianowi kryształ 1, eliksir Garota i Kameleona, w zaopatrzeniu uwzględnione, że w październiku i w listopadzie szczury zjadły moje suchary...
intellectual, journalist
little spy
little spy
Ostatnio zmieniony przez Steffen Cattermole dnia 22.06.21 17:00, w całości zmieniany 1 raz
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
#1 'Zdarzenia' :
--------------------------------
#2 'k100' : 58
#1 'Zdarzenia' :
--------------------------------
#2 'k100' : 58
| Data to jednak 8.11
Powitał kuzyna uśmiechem, takim jak zawsze - wesołym i ciepłym, jakby wyzbyty był wszelkich obaw. Ten uśmiech był jego słodkim kłamstewkiem, które wychodziło coraz gorzej, bo każdy już dawno domyślił się, że Moore przechodził to wszystko o wiele ciężej, niż mówił na głos, nawet pomimo ciągłego pocieszania bliskich i motywowania ich do działania. Czy był hipokrytą? Chyba tak. No dobrze - z pewnością nim był i nawet on zdawał już sobie z tego sprawę, ale to wszystko, co robił, chociaż zawierało w sobie liczne niedoskonałości, miało jeden, główny cel - zasianie jakiegoś dobra. Bo tego dobra im wszystkim coraz mocniej brakowało, nawet jeżeli mówili sobie, że wszystko jest z nimi w porządku, nie dają się przycisnąć temu widmu wojny i prą do przodu. To dobro, ta delikatność, to wszystko przelewało im się przez palce jak woda.
Powinien mu pisać komedię na wesele. Tworzyło mu się w głowie coś jak Sen Nocy Letniej. Pragnął przygotować dzieło lekkie i głupkowate. Zamiast tego szedł z nim ramię w ramię po ulicach Cromer, planując uczynić coś, co rok temu wydawało się pomysłem na ciekawy wątek w książce, a dziś... dziś stało się smutną, szarą rzeczywistością. Wyobrażał sobie w życiu wiele czarnych scenariuszy, bo nawykł do analizowania pewnych rzeczy o wiele szerzej, niż powinien to zrobić, ale nigdy nie pomyślał, że cokolwiek może potoczyć się w tym kierunku. Radzenie sobie z rzeczywistością, w której prześladował go wizerunek załamanego brata, wychudzonej panny Leighton, siły gasnącej w oczach jego wuja - musiał to robić, chociaż go serce kuło, chociaż czasami ciężko było złapać oddech, musiał to robić - dla nich. Już raz kogoś opuścił i przyjdzie mu żałować tego do końca życia, więc tym razem się nie zawahał - zaoferował swoją pomoc, chociaż mocniejszy był w gębie niż w wierze we własne możliwości. Strach go przerastał, ale lojalność nie pozwalała mu na strach.
Ten uśmiech, którym go powitał, z czasem zmizerniał. Moore zdawał się być jednak spokojny, może nawet zbyt spokojny jak na okoliczności, w których się znajdowali. Czar powagi prysł w momencie, kiedy nieśmiało uniósł brwi i wpatrując się w kuzyna, wycedził cicho:
- A czym właściwie jest Garota?
Nie żartował. Nie miał zielonego pojęcia. Nietęga mina, jaką przybrał, szybko ustąpiła szczerej konsternacji, bo kiedy skręcili w jeden z bocznych zaułków, Silly poczuł coś, czego poczuć nie powinien i chociaż wpierw jedynie powieka mu zadrgała, później pobladł nieco.
- Czujesz to?
Głosy mieli zniżone do konspiracyjnego szeptu już od jakiegoś czasu, ale mimo tego udało mu się zadać to pytanie jeszcze ciszej, jakby go to podłamało w środku. Uniósł do góry rękę, chcąc dać znać, że faktycznie coś się dzieje i nie jest to z jego strony kolejna teatralna zagrywka. Po wykonaniu kilku kroków w stronę ulicy równoległej do tej, z której przyszli, wyjrzał zza ściany kamienicy i dojrzał... pożar! Na widok płomieni trawiących budynek momentalnie zaschło mu w gardle, a dłoń zaciśnięta na dopiero co wyciągniętej z kieszeni różdżce zadrżała mu mimowolnie. Próbował przepracować ten cholerny lęk przed ogniem, ale i tak poczuł na plecach zimny dreszcz. Wyczuł od razu, że to nigdy nie stanie się proste - prześladujące go sceny wróciły, próbując uczynić go znów człowiekiem słabym. Moore się jednak nie poddał i chociaż nie był w stanie dźwignąć tej sceny w pełni, myśl o człowieku leżącym na drewnianej podłodze, bezsilnie unoszącym dłonie w stronę zamkniętych drzwi... nie, to nigdy nie da mu spokoju, jeżeli nie podejdzie bliżej. Chciał rzucić kuzynowi porozumiewawcze spojrzenie, ale dotarło do niego, że dosłownie przed chwilą użył zaklęcia kameleona. Doskonałe wyczucie czasu - musiał im to przyznać.
Każdy krok postawiony w stronę płonącego domu miał w sobie sporą dawkę zawziętości, bo niby ciało mu się trzęsło, ale szedł do przodu. Wsparła go myśl, że to była sprawa mocno osobista i nie wytrzyma ze sobą, jeżeli ktokolwiek tam skona - nie może się poddać, nie teraz, nie tutaj. Może w przyszłym życiu przyjdzie mu odpocząć. Okazało się, że podjął dobrą decyzję, przynajmniej w swoim mniemaniu. Widok dłoni uderzających bezsilnie o szybę był niczym ucieleśnienie najgorszego koszmaru. Dlaczego los postawił go w tym miejscu, o tej godzinie? Czy to jakiś cholerny znak od Boga, czy co właściwie?!
Nie umknął mu stan trawionej przed ogień chałupy. Wątpił i w to, że wytrzyma wejście do środka i w to, że da radę stanąć oko w oko z żywiołem. Musiał po prostu pozbyć się szyby. Splunął na ziemię, wycelował dobytą wcześniej różdżką w ich stronę i ochrypłym, acz pewnym głosem powiedział:
- Reducto!
Chciał zmiażdżyć szkło kurcząc je, modląc się w duchu o to, aby wpadające do środka powietrze nie doprowadziło do katastrofy.
- Amicus Igni!
Zamienienie bólu w łaskotki - coś w jego stylu, ale jednocześnie tak niewystarczające! Przeżył to, on też to przeżył! I teraz kiedy wpatrywał się w te dłonie uderzające panicznie o szkło, widział siebie i wiedział dobrze, że nawet jeżeli człowiekowi uda się wyjść na zewnątrz, to nigdy nie będzie taki sam. Po jego policzku potoczyła się łza.
| Ekwipunek: Mam ze sobą miotłę.
| Rzucam Reducto U ST 50 (pierwsza kostka), a później Amicus Igni O ST 70 (druga kostka)
Powitał kuzyna uśmiechem, takim jak zawsze - wesołym i ciepłym, jakby wyzbyty był wszelkich obaw. Ten uśmiech był jego słodkim kłamstewkiem, które wychodziło coraz gorzej, bo każdy już dawno domyślił się, że Moore przechodził to wszystko o wiele ciężej, niż mówił na głos, nawet pomimo ciągłego pocieszania bliskich i motywowania ich do działania. Czy był hipokrytą? Chyba tak. No dobrze - z pewnością nim był i nawet on zdawał już sobie z tego sprawę, ale to wszystko, co robił, chociaż zawierało w sobie liczne niedoskonałości, miało jeden, główny cel - zasianie jakiegoś dobra. Bo tego dobra im wszystkim coraz mocniej brakowało, nawet jeżeli mówili sobie, że wszystko jest z nimi w porządku, nie dają się przycisnąć temu widmu wojny i prą do przodu. To dobro, ta delikatność, to wszystko przelewało im się przez palce jak woda.
Powinien mu pisać komedię na wesele. Tworzyło mu się w głowie coś jak Sen Nocy Letniej. Pragnął przygotować dzieło lekkie i głupkowate. Zamiast tego szedł z nim ramię w ramię po ulicach Cromer, planując uczynić coś, co rok temu wydawało się pomysłem na ciekawy wątek w książce, a dziś... dziś stało się smutną, szarą rzeczywistością. Wyobrażał sobie w życiu wiele czarnych scenariuszy, bo nawykł do analizowania pewnych rzeczy o wiele szerzej, niż powinien to zrobić, ale nigdy nie pomyślał, że cokolwiek może potoczyć się w tym kierunku. Radzenie sobie z rzeczywistością, w której prześladował go wizerunek załamanego brata, wychudzonej panny Leighton, siły gasnącej w oczach jego wuja - musiał to robić, chociaż go serce kuło, chociaż czasami ciężko było złapać oddech, musiał to robić - dla nich. Już raz kogoś opuścił i przyjdzie mu żałować tego do końca życia, więc tym razem się nie zawahał - zaoferował swoją pomoc, chociaż mocniejszy był w gębie niż w wierze we własne możliwości. Strach go przerastał, ale lojalność nie pozwalała mu na strach.
Ten uśmiech, którym go powitał, z czasem zmizerniał. Moore zdawał się być jednak spokojny, może nawet zbyt spokojny jak na okoliczności, w których się znajdowali. Czar powagi prysł w momencie, kiedy nieśmiało uniósł brwi i wpatrując się w kuzyna, wycedził cicho:
- A czym właściwie jest Garota?
Nie żartował. Nie miał zielonego pojęcia. Nietęga mina, jaką przybrał, szybko ustąpiła szczerej konsternacji, bo kiedy skręcili w jeden z bocznych zaułków, Silly poczuł coś, czego poczuć nie powinien i chociaż wpierw jedynie powieka mu zadrgała, później pobladł nieco.
- Czujesz to?
Głosy mieli zniżone do konspiracyjnego szeptu już od jakiegoś czasu, ale mimo tego udało mu się zadać to pytanie jeszcze ciszej, jakby go to podłamało w środku. Uniósł do góry rękę, chcąc dać znać, że faktycznie coś się dzieje i nie jest to z jego strony kolejna teatralna zagrywka. Po wykonaniu kilku kroków w stronę ulicy równoległej do tej, z której przyszli, wyjrzał zza ściany kamienicy i dojrzał... pożar! Na widok płomieni trawiących budynek momentalnie zaschło mu w gardle, a dłoń zaciśnięta na dopiero co wyciągniętej z kieszeni różdżce zadrżała mu mimowolnie. Próbował przepracować ten cholerny lęk przed ogniem, ale i tak poczuł na plecach zimny dreszcz. Wyczuł od razu, że to nigdy nie stanie się proste - prześladujące go sceny wróciły, próbując uczynić go znów człowiekiem słabym. Moore się jednak nie poddał i chociaż nie był w stanie dźwignąć tej sceny w pełni, myśl o człowieku leżącym na drewnianej podłodze, bezsilnie unoszącym dłonie w stronę zamkniętych drzwi... nie, to nigdy nie da mu spokoju, jeżeli nie podejdzie bliżej. Chciał rzucić kuzynowi porozumiewawcze spojrzenie, ale dotarło do niego, że dosłownie przed chwilą użył zaklęcia kameleona. Doskonałe wyczucie czasu - musiał im to przyznać.
Każdy krok postawiony w stronę płonącego domu miał w sobie sporą dawkę zawziętości, bo niby ciało mu się trzęsło, ale szedł do przodu. Wsparła go myśl, że to była sprawa mocno osobista i nie wytrzyma ze sobą, jeżeli ktokolwiek tam skona - nie może się poddać, nie teraz, nie tutaj. Może w przyszłym życiu przyjdzie mu odpocząć. Okazało się, że podjął dobrą decyzję, przynajmniej w swoim mniemaniu. Widok dłoni uderzających bezsilnie o szybę był niczym ucieleśnienie najgorszego koszmaru. Dlaczego los postawił go w tym miejscu, o tej godzinie? Czy to jakiś cholerny znak od Boga, czy co właściwie?!
Nie umknął mu stan trawionej przed ogień chałupy. Wątpił i w to, że wytrzyma wejście do środka i w to, że da radę stanąć oko w oko z żywiołem. Musiał po prostu pozbyć się szyby. Splunął na ziemię, wycelował dobytą wcześniej różdżką w ich stronę i ochrypłym, acz pewnym głosem powiedział:
- Reducto!
Chciał zmiażdżyć szkło kurcząc je, modląc się w duchu o to, aby wpadające do środka powietrze nie doprowadziło do katastrofy.
- Amicus Igni!
Zamienienie bólu w łaskotki - coś w jego stylu, ale jednocześnie tak niewystarczające! Przeżył to, on też to przeżył! I teraz kiedy wpatrywał się w te dłonie uderzające panicznie o szkło, widział siebie i wiedział dobrze, że nawet jeżeli człowiekowi uda się wyjść na zewnątrz, to nigdy nie będzie taki sam. Po jego policzku potoczyła się łza.
| Ekwipunek: Mam ze sobą miotłę.
| Rzucam Reducto U ST 50 (pierwsza kostka), a później Amicus Igni O ST 70 (druga kostka)
no beauty shines brighter
than a good heart
than a good heart
Cillian Moore
Zawód : Wygnany powieściopisarz, chwyta się prac dorywczych
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Chodźmy nad wodę
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Cillian Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 56, 20
'k100' : 56, 20
Niegdyś przyjmował uśmiech Cilliana bez najmniejszego zawahania, chciwie chłonąc ciepło, pocieszenie i wesołość kuzyna. Był w końcu zapatrzonym w starszego krewnego gówniarzem, fanem pięknych książek i pięknych słów. Do niedawna Cill zawsze widział w oczach Steffena podziw i ślepe zaufanie. Z łatwością mógł omijać przy chłopaku niewygodne tematy i mógł swobodnie nakierować każdą rozmowę na tematy literackie lub dylematy sercowe samego Steffa.
Tyle, że Steff dojrzał gdzieś na przestrzeni ostatniego roku. Nauczył się patrzeć wnikliwiej, kłamać lepiej, stał się boleśnie świadom własnego strachu, wrażliwszy na cudze zmartwienia i zatroskany, czy aby na pewno jest dobrym przyjacielem. Z wieloma dawnymi znajomymi musiał subtelnie zerwać kontakt, dla bezpieczeństwa własnego podwójnego życia w Londynie. Nie z Cillem, nigdy z Cillem. Rozmawiali jednak chyba za rzadko, albo na zbyt błahe tematy, bo zmienili przecież się obydwoje. Steff dostrzegł to już w Oazie, wstrząśnięty ucieczką i przeżyciami kuzyna, a teraz... teraz postarał się odwzajemnić jego uśmiech, ale nie mógł opędzić się od wrażenia, że coś jest nie tak.
Udajesz teraz, czy zawsze udawałeś...?
Z opóźnieniem dotarło do niego, że spytał kuzyna tylko o to, czy będzie się czuł na tej wyprawie bezpiecznie. A nie o to, jak się ma, tak ogółem. Uśmiechy Cattermole'a i Moore'a zbladły chyba równocześnie, bo do Steffena z przykrością dotarło, że już nie zdąży. Zbliżała się pora rozładunku, okno na przechwycenie kajetu, nie mieli czasu na pogawędkę.
Nigdy sobie nie wybaczy, jeśli potem też nie będą mieli czasu na pogawędkę.
-Garota? - zamrugał, roztargniony. Ach, tak. -To... podobno, jeśli ruszy na ciebie wielu przeciwników na raz, wystarczy rozbić pod ich nogami butelkę i to ich... - skrzywdzi -...spowolni, a Tobie kupi czas. Tylko uważaj, żeby opary nie dotarły do ciebie! Ani do mnie, ale mną się nie przejmuj - zniżył głos do szeptu -bo jako szczur szybko zwieję i przed Garotą i przed marynarzami. - uśmiechnął się blado, nie wierząc, że podzielił się z kuzynem swoim sekretem dopiero po wielu latach, gdy dowiedział się o tym, że Cill wspiera teraz Zakon Feniksa. Miał nadzieję, że Moore nie miał mu za złe wcześniejszego milczenia w tej kwestii.
Skupiony na zaklęciu Kameleona, obserwował jak kuzyn znika mu z oczu i zarejestrował gryzący zapach dymu z minimalnym opóźnieniem.
-Coś pło... - szepnął, wytężając wzrok. -...Cill?! - gdzie on był?! Pimpuś pisnął cicho, wyczuwając paniczne bicie ludzkiego tętna i wyślizgując się z kieszeni Steffena. Słyszał kroki lepiej niż jego pan. Szczur pobiegł za Moore'm, Steffen pobiegł za własnym szczurem, wbiegając prosto w gryzący dym. O nie, o nie, o nie. Choć nie bał się ognia, to bał się o Cilla - i o rodzinę, którą dojrzał od razu. Wyjął różdżkę.
Wtem usłyszał pewny głos kuzyna, wypowiadający kolejne zaklęcia. Szyba pękła, a Steff już celował w okno, wypowiadając:
-Subeo! - od dawna nie rzucał tego zaklęcia i głos lekko mu zadrżał, ale wytrwałe treningi obrony przed czarną magią się opłaciły. Biała magia poszybowała w kierunku ognia i dymu, rozbijając płomienie i zapewniając bezpieczne przejście od okna aż do ulicy. Jeden z uwięzionych czarodziejów zadziałał szybko i zaczął gramolić się przez okno, choć kaszel utrudniał mu ruchy. Steffen rozchylił usta, gotów wypowiedzieć kolejne zaklęcie - Nebulę? Fontesio? - ale Pimpuś zaczął piszczeć coraz głośniej. Szczury wyczuwają niebezpieczeństwa. Cattermole podniósł wzrok na dach, usłyszał jakiś trzask i zrozumiał, jak niestabilna jest konstrukcja. Szkoda, że nie było z nimi Billy'ego, on lepiej znał się na budynkach.
-Szybko, szybko! - wbiegł w ogniste przejście i rzucił się na pomoc uwięzionym ludziom, świadom, że Cilliana przecież nie zobaczą. Mężczyzna wygramolił się właśnie przez okno i próbował pomóc swojej towarzyszce - Steffen chwycił ją za drugie ramię i choć nie był siłaczem, to wspólnymi siłami zdołali wywlec kobietę przez okno. Oddalili się od płomieni i dymu, pośpiesznym biegiem, a potem coś trachnęło.
Byli bezpieczni, ale Steff obejrzał się przez ramię i dostrzegł, jak dom się wali.
Co...
Nie zdążyli.
I gdzie był Cill?! Czy pomagał mu wyciągać z okna tamtą czarownicę? Nie wiedział, nie widział, zajęty czymś innym. Co... co jeśli tam został? Choć wytężał wzrok, to spojrzenie miał rozbiegane, oszołomiony tym, co się właśnie stało. Nigdzie nie widział kuzyna, a choć mógłby przerwać własne zaklęcie - to chwilowo nawet o tym nie pomyślał, przerażony i przytłoczony całą sytuacją.
-Takmiprzykro, takmiprzykro... - wybełkotał - do pary uratowanych ludzi, których domu nie zdążył ugasić? Do Cilla, do siebie?
Uratowany czarodziej coś mówił - dziękował, mówił, że życie jest ważniejsze od domu, kobieta wtrąciła coś o szmalcownikach, Steffen kiwał głową i słuchał jednym uchem. Oprzytomniał dopiero, gdy poczuł na ramieniu czyjąś dłoń, a o jego kostkę otarł się szczur.
Nie stracił dziś swojego kuzyna. (Ani szczura.)
-Powinni państwo... schronienie i... uzdrowiciela... - wymamrotał, widząc bladą twarz uratowanej czarodziejki. Jej mąż zapewnił, że znają kogoś pod miastem, że dadzą radę tam dojść - i że wszyscy powinni stąd zniknąć, jak najszybciej.
Tak, zniknąć.
Steffen miał już im zaproponować eskortę, ale uratowana para prędko ruszyła przed siebie, zostawiając go jedynie z nazwiskami i adresem ich krewnego pod miastem.
Z wahaniem zerknął w stronę, gdzie - jak mu się wydawało - stał Cillian.
-Cill, ja... nie chciałem, tak się... - głos uwiązł mu w gardle. Zmartwiłem. Odchrząknął nerwowo. Idziemy po ten kajet, czy... za tydzień? - dostawa miała być dzisiaj, zaraz, kolejnej szansy mogą nie mieć, Cill też o tym wiedział. Z ciężkim sercem skierował różdżkę na siebie samego, chcąc rzucić zaklęcie Kameleona.
Nie było tu już kogo ani czego ratować, powinni iść dalej. Zanim przykują czyjąś uwagę.
dorzucone ST dostrzeżenia Cilliana - 4 x 30 = 120
rzut na subeo (33+26 > st 50), rzucam na kameleona
/zt x 2, przechodzimy tutaj
Tyle, że Steff dojrzał gdzieś na przestrzeni ostatniego roku. Nauczył się patrzeć wnikliwiej, kłamać lepiej, stał się boleśnie świadom własnego strachu, wrażliwszy na cudze zmartwienia i zatroskany, czy aby na pewno jest dobrym przyjacielem. Z wieloma dawnymi znajomymi musiał subtelnie zerwać kontakt, dla bezpieczeństwa własnego podwójnego życia w Londynie. Nie z Cillem, nigdy z Cillem. Rozmawiali jednak chyba za rzadko, albo na zbyt błahe tematy, bo zmienili przecież się obydwoje. Steff dostrzegł to już w Oazie, wstrząśnięty ucieczką i przeżyciami kuzyna, a teraz... teraz postarał się odwzajemnić jego uśmiech, ale nie mógł opędzić się od wrażenia, że coś jest nie tak.
Udajesz teraz, czy zawsze udawałeś...?
Z opóźnieniem dotarło do niego, że spytał kuzyna tylko o to, czy będzie się czuł na tej wyprawie bezpiecznie. A nie o to, jak się ma, tak ogółem. Uśmiechy Cattermole'a i Moore'a zbladły chyba równocześnie, bo do Steffena z przykrością dotarło, że już nie zdąży. Zbliżała się pora rozładunku, okno na przechwycenie kajetu, nie mieli czasu na pogawędkę.
Nigdy sobie nie wybaczy, jeśli potem też nie będą mieli czasu na pogawędkę.
-Garota? - zamrugał, roztargniony. Ach, tak. -To... podobno, jeśli ruszy na ciebie wielu przeciwników na raz, wystarczy rozbić pod ich nogami butelkę i to ich... - skrzywdzi -...spowolni, a Tobie kupi czas. Tylko uważaj, żeby opary nie dotarły do ciebie! Ani do mnie, ale mną się nie przejmuj - zniżył głos do szeptu -bo jako szczur szybko zwieję i przed Garotą i przed marynarzami. - uśmiechnął się blado, nie wierząc, że podzielił się z kuzynem swoim sekretem dopiero po wielu latach, gdy dowiedział się o tym, że Cill wspiera teraz Zakon Feniksa. Miał nadzieję, że Moore nie miał mu za złe wcześniejszego milczenia w tej kwestii.
Skupiony na zaklęciu Kameleona, obserwował jak kuzyn znika mu z oczu i zarejestrował gryzący zapach dymu z minimalnym opóźnieniem.
-Coś pło... - szepnął, wytężając wzrok. -...Cill?! - gdzie on był?! Pimpuś pisnął cicho, wyczuwając paniczne bicie ludzkiego tętna i wyślizgując się z kieszeni Steffena. Słyszał kroki lepiej niż jego pan. Szczur pobiegł za Moore'm, Steffen pobiegł za własnym szczurem, wbiegając prosto w gryzący dym. O nie, o nie, o nie. Choć nie bał się ognia, to bał się o Cilla - i o rodzinę, którą dojrzał od razu. Wyjął różdżkę.
Wtem usłyszał pewny głos kuzyna, wypowiadający kolejne zaklęcia. Szyba pękła, a Steff już celował w okno, wypowiadając:
-Subeo! - od dawna nie rzucał tego zaklęcia i głos lekko mu zadrżał, ale wytrwałe treningi obrony przed czarną magią się opłaciły. Biała magia poszybowała w kierunku ognia i dymu, rozbijając płomienie i zapewniając bezpieczne przejście od okna aż do ulicy. Jeden z uwięzionych czarodziejów zadziałał szybko i zaczął gramolić się przez okno, choć kaszel utrudniał mu ruchy. Steffen rozchylił usta, gotów wypowiedzieć kolejne zaklęcie - Nebulę? Fontesio? - ale Pimpuś zaczął piszczeć coraz głośniej. Szczury wyczuwają niebezpieczeństwa. Cattermole podniósł wzrok na dach, usłyszał jakiś trzask i zrozumiał, jak niestabilna jest konstrukcja. Szkoda, że nie było z nimi Billy'ego, on lepiej znał się na budynkach.
-Szybko, szybko! - wbiegł w ogniste przejście i rzucił się na pomoc uwięzionym ludziom, świadom, że Cilliana przecież nie zobaczą. Mężczyzna wygramolił się właśnie przez okno i próbował pomóc swojej towarzyszce - Steffen chwycił ją za drugie ramię i choć nie był siłaczem, to wspólnymi siłami zdołali wywlec kobietę przez okno. Oddalili się od płomieni i dymu, pośpiesznym biegiem, a potem coś trachnęło.
Byli bezpieczni, ale Steff obejrzał się przez ramię i dostrzegł, jak dom się wali.
Co...
Nie zdążyli.
I gdzie był Cill?! Czy pomagał mu wyciągać z okna tamtą czarownicę? Nie wiedział, nie widział, zajęty czymś innym. Co... co jeśli tam został? Choć wytężał wzrok, to spojrzenie miał rozbiegane, oszołomiony tym, co się właśnie stało. Nigdzie nie widział kuzyna, a choć mógłby przerwać własne zaklęcie - to chwilowo nawet o tym nie pomyślał, przerażony i przytłoczony całą sytuacją.
-Takmiprzykro, takmiprzykro... - wybełkotał - do pary uratowanych ludzi, których domu nie zdążył ugasić? Do Cilla, do siebie?
Uratowany czarodziej coś mówił - dziękował, mówił, że życie jest ważniejsze od domu, kobieta wtrąciła coś o szmalcownikach, Steffen kiwał głową i słuchał jednym uchem. Oprzytomniał dopiero, gdy poczuł na ramieniu czyjąś dłoń, a o jego kostkę otarł się szczur.
Nie stracił dziś swojego kuzyna. (Ani szczura.)
-Powinni państwo... schronienie i... uzdrowiciela... - wymamrotał, widząc bladą twarz uratowanej czarodziejki. Jej mąż zapewnił, że znają kogoś pod miastem, że dadzą radę tam dojść - i że wszyscy powinni stąd zniknąć, jak najszybciej.
Tak, zniknąć.
Steffen miał już im zaproponować eskortę, ale uratowana para prędko ruszyła przed siebie, zostawiając go jedynie z nazwiskami i adresem ich krewnego pod miastem.
Z wahaniem zerknął w stronę, gdzie - jak mu się wydawało - stał Cillian.
-Cill, ja... nie chciałem, tak się... - głos uwiązł mu w gardle. Zmartwiłem. Odchrząknął nerwowo. Idziemy po ten kajet, czy... za tydzień? - dostawa miała być dzisiaj, zaraz, kolejnej szansy mogą nie mieć, Cill też o tym wiedział. Z ciężkim sercem skierował różdżkę na siebie samego, chcąc rzucić zaklęcie Kameleona.
Nie było tu już kogo ani czego ratować, powinni iść dalej. Zanim przykują czyjąś uwagę.
dorzucone ST dostrzeżenia Cilliana - 4 x 30 = 120
rzut na subeo (33+26 > st 50), rzucam na kameleona
/zt x 2, przechodzimy tutaj
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Church Street, Cromer
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk